
Dzisiaj odebrałem (w końcu!) dwie pary Bang & Olufsen H5 – nowych, wyjątkowych dla mnie słuchawek tej firmy. Kupiłem je w salonie B&O na Wilanowie w Warszawie z prostego powodu – obsługujący go Krzysiek Grochowski (właściciel), jak zwykle, wzdrowo podchodzi do obsługi klienta, również w kwestii ewentualnych napraw gwarancyjnych. Pełną recenzję H5-tek znajdziecie w lipcowym (bieżącym) numerze iMagazine, tutaj – gorąco polecam. Mnie przekonała… i z tego co wiem, to nie tylko mnie.
Wyjmujemy z pudełka
Opakowanie B&O jest jak zwykle piękne i minimalistyczne. Nie tak jak produktów Apple, bo znajdziemy na nim pewne podstawowe informacje, ale nie mniej atrakcyjne.
Zależnie od koloru słuchawek, boczna wewnętrzna ścianka pudełka ma inny kolor – czarny lub różowy… Prawdopodobnie za kilka miesięcy pojawią się inne, ale tymczasem do wyboru są tylko te dwa.
Po zdjęciu pokrywy, pierwsze skrzypce grają same słuchawki, z plecionymi kablami.
Pomimo, że w różu mi nie do twarzy, to podoba mi się ten odcień w tym wydaniu – ma charakter. Wybrałem jednak czarne dla siebie – Iwona bierze różowe.
Po podniesieniu gąbki ze słuchawkami, odsłonięta zostaje część rzadziej używana – magnetyczna ładowarka na kablu USB. Biorąc pod uwagę, że USB-C już wchodzi jako standard, to liczę, że w przyszłości pojawi się nowa jej wersja (sam kabel nie jest wymienny, albo o tym nie wiem).
Do kompletu otrzymujemy również komplet końcówek gumowych i wykonanych z gąbki. Są też jakieś kapturki z logo B&O, które zapewne służą do czegoś, ale jako, że nawet jeszcze nie otworzyłem instrukcji z podniecenia, to tę tajemnicę odkryję później.
Same słuchawki zawierają magnesy, dzięki czemu nie tylko można je połączyć ze sobą i zawiesić na szyi, aby ich nie zgubić, ale również podłączyć do ładowarki. Świetny „patent”.
Po pełną recenzję Norberta Cała zapraszam do iMagazine 7/2016.